piątek, 25 kwietnia 2008

Magazyn Boutique - Wywiad z Jaredem Leto



B:
Jesteś w trasie już od dwóch lat, objechałeś Amerykę i prawie całą Europę, dlaczego więc nie dotarłeś do Polski? Masz tu wielu fanów…
J.L.:
Banalne. Nie dostałem zaproszenia.

B:
Twoi fani usilnie się o takie starają. Piszą nawet petycję do waszego menedżmentu…
J.L.:
Petycję.Brzmi poważnie. Więc jeśli zaprosi mnie wasz rząd, to chętnie przyjadę i dam koncert, nawet za darmo. Chcę rozwijać swoje kontakty kulturalne na całym świecie i być ambasadorem Ameryki, ale do tego potrzebuję oficjalnego zaproszenia od waszego rządu.

B:
Atak na poważnie, zdajesz sobie sprawę, że twój zespół należy do grona tych kapel, które mają nie tyle fanów, co wyznawców. Skąd w nich takie zaangażowanie?
J.L.:
To pytanie nie do mnie, a do nich. Ja mogę tylko mieć nadzieję, że to reakcja zwrotna, że przekonuje ich moje oddanie muzyce. Podobnie jak oni, często podporządkowuję swoje życie 30 Seconds to Mars. Nie ma ważniejszych priorytetów.

B:
Wnioskuję z tej odpowiedzi, że gdybyś miał do wyboru propozycję ekscytującej roli w filmie albo odbycie trasy koncertowej, nie zastanawiałbyś się długo nad wyborem?
J.L.:
Mała poprawka: nie zastanawiałbym się ani chwili. Muzyka przede wszystkim,

B:
A czym jest Echelon? Bo chyba nie zwykłym fan klubem? Dziwne byłoby bowiem, że fan klub założyli sami artyści…
J.L.: Na początku to był pomysł na przedstawienie filozofii, która łączy się z 30 Seconds to Mars. Z kapelą od zarania jej dziejów wiązały się określone symbole, grafika, cytaty. Wszystko niejednoznaczne i stanowiące jedynie inspirację od indywidualnej interpretacji. To stało się narzędziem dla naszych fanów do komunikowania się między sobą i zacieśniania więzi, dało im poczucie przynależności do czegoś niezwykłego, co nie jest powszechnie zrozumiałe.

B:
O właśnie, już samo dołączenie do Echelonu wymaga wysiłku: trzeba być zarekomendowanym przez dwóch innych członków. W połączeniu z łacińskimi, tajemniczymi symbolami i czasami mroczną wymowa waszych piosenek przywodzi to na myśl pewnego rodzaju kult…
J.L.:
Nie po raz pierwszy słyszę taką opinię. W oficjalnym sklepie z gadżetami mamy już nawet w sprzedaży t-shirty z tekstem „Tak, to jest kult”. Nie ukrywam, że trochę jestem zmęczony ciągłym tłumaczeniem,czym jest Echelon i że na pewno nie jest żadną sektą jak Kościół Scjentologiczny, ale powtórzę to raz jeszcze: jest to miejsce,gromadzące ludzi o podobnych zainteresowaniach i pasjach, którzy czują się akceptowani, niezależnie od rasy, wieku i płci.

B:
Coś w tym musi być, skoro chwilę temu spotkałam 40-letnią fankę kapeli,należącą do niemieckiego Echelonu, która ma 18-letniego syna i razem z nim biega po mieście z ulotkami zespołu i reklamuje go wśród przechodniów. Inna fanka robi to samo w towarzystwie 10-letniej córki…
J.L.:
Io to właśnie idzie! Muzyka jest przekazem uniwersalnym. Wszystkie podziały wprowadzają tak zwani znawcy. Cieszę się, że nasi fani to rozumieją i nie poddają się bzdurnym stereotypom w rodzaju: „Mam 40lat, więc nie powinnam się przyznawać, że kocham rocka”. To nie tak,skoro przeżyłaś kilkanaście lat, słuchając Red Hot Chili Peppers albo The Cure, to nie stanie się tak, że nagle, przy zdmuchiwaniu świeczek z urodzinowego tortu, trafi cię piorun i zaczniesz uwielbiać Celine Dion.

B: Co dajesz fanów w zamian za ich zaangażowanie?
J.L.:
Wszystko, czego tylko zapragną. To uczciwa wymiana dóbr i usług.

B: I cały czas będziecie poświęcać godziny po koncercie, aby podpisywać płyty?
J.L.:
Tak.To nasz znak firmowy oraz sposób na podziękowanie ludziom za to, że przyszli nas posłuchać. Poza tym chcę znać fanów, a nie traktować ich jak anonimową masę. Są ludzie, którzy tylko gadają o swojej muzyce, ale jeśli chodzi o fanów, wykazują się totalnym brakiem zainteresowania i zbyt wielkim lenistwem, by to zmienić. Obiecałem sobie, że do nich nie dołączę.

B: A nie obawiasz się, że podczas takich masowych spotkań z fanami tłum może stać się zbyt podekscytowany i dojdzie do niebezpiecznych sytuacji?
J.L.:
Wręcz przeciwnie. Takie sytuacje są bardziej prawdopodobne, jeśli unika się kontaktu z fanami – wtedy mogą domagać się go bardziej intensywnie.

B:
Co najbardziej niezwykłego zrobili dotąd twoi fani?
J.L.:
Najbardziej ekstremalne są tatuaże z symbolami 30 Seconds to Mars. Taki wieczny znak oddania zespołowi, bo przecież tatuaż z reguły zostaje na całe życie, a poza tym jest sposobem na zatrzymanie czasu. Jak fotografia.

B:
Fotografię można zniszczyć…
J.L.:
Ale nie wymażesz momentu, który jest na niej uwieczniony. Tak samo, jak tatuaż, jest częścią twojego życia, na dobre i na złe.

B:
Mówiąc o tym, czego nie da się wymazać: żałujesz, że najpierw zostałeś aktorem skoro ponoć od dzieciństwa marzyłeś o karierze muzycznej?
J.L.:
To nie do końca prawda. Na samym początku chciałem być malarzem.Skończyłem nawet odpowiednią szkołę. Aktorstwo to przypadek, acz nie,nie żałuję, że to robię i mam wiele planów, związanych z filmem.

B:
Odrzuciłeś jednak propozycję od Clinta Eastwooda, bo wolałeś promować płytę 30 Seconds to Mars?
J.L.:
Tak.

B:
Żałujesz…?
J.L.: Nie… (chwila ciszy) Flint to zrozumiał. Zdaje się, że też jest muzykiem. Gra chyba jazz…?

B:
Większość uwagi, poświęcanej 30 Seconds to Mars, skupiona jest na tobie. Nie przeszkadza to reszcie zespołu?
J.L.:
Nie skarżą się. W końcu jestem nie tylko wokalistą, ale też autorem tekstów, muzyki i dyrektorem artystycznym. Gdybym nie robił nic, a wszyscy zwracaliby na mnie uwagę, pewnie ktoś byłby niezadowolony. Ale tak… Chłopaki śmieją się, że zainteresowanie jest skupione na najbardziej odpowiedniej osobie, bo umiem sobie z tym poradzić, a oni nie. Zapewniam im komfort i względną anonimowość. Poza tym,zainteresowanie jest mocno przereklamowane. Na co dzień, zwłaszcza poza Hollywood, w ogóle się go nie odczuwa.

B:
Wspomniałeś kiedyś, że potrzebujesz czasem takich momentów, które pozwalają zatrzymać się, spojrzeć wstecz i zastanowić, czy to, co zrobiłeś miało sens i czy warto to kontynuować. Warto?
J.L.:
Nagrywam właśnie nowa płytę, gram mnóstwo koncertów, a fani są nam bardziej oddani niż kiedykolwiek. Myślę, że w tej chwili mogę bez wahania powiedzieć, że warto.